Wilno skradło mi serce, rozkochało mnie w domu i wysłało do Moskwy z uśmiechem. Po kolejnym ciężkim poranku, pożegnaniu się z Janisami, czterogodzinnej podróży wylądowaliśmy na dworcu w Wilnie. Komuna is back. Żule, żebrające panie, dziwne piekarenki, maleńkie sklepy sprzedające wszystko i nic (to akurat rzecz typowo moskiewska). Troszkę się wtedy przeraziłam i cóż, zraziłam. Ale hostel okazał się naprawdę bardzo fajny, dużo przestrzeni, dużo prywatności. Spacer na Stare Miasto wywołał duże wrażenie, bo choć nie tak ciekawe jak w Tallinie, dla mnie ciekawe, bo wszystko po polsku. Przez następne dwa dni przełaziłam Wilno tam i z powrotem, wzdłuż i wszerz, wspięłam się na kilka górek i podziwiałam miasto z góry, doszłam do dzielnic, gdzie nie ma już tych wszystkich pięknych domów, ale i tak jest interesująco. Widziałam socjalistyczny most, którego nawet Moskwa by się nie powstydziła. Jadłam pyszne jedzenie za przyzwoitą cenę i zrobiłam sporo zdjęć. Lotnisko jest oddalone od centrum 10 minut, a bilet autobusowy kosztuje 1 euro. Na miejscu wszystko idzie sprawnie, a przy bramkach są pufy. Aż żal było wyjeżdżać. Zgodnie zdecydowaliśmy, że to jest miejsce, w którym moglibyśmy mieszkać. Choć dla mnie troszkę za bardzo zbliżone do Polski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz